niedziela, 13 września 2009

Lotosy i Aborygeni

"Lubisz przyrodę? To powinieneś pojechać nad Jezioro Cini," powiedział pracownik informacji turystycznej w Kuantan i wręczył mi kolorowy, ale niewiele mówiący folderek. Nastepnego dnia rano na lokalnym dworcu autobusowym znaleźliśmy autobus z napisem Chini. Pytam konduktora, kiedy odjeżdża. "Za trzy kwadranse," pada odpowiedź. "To wrócimy za pół godziny, mam nadzieję, że nie odjedziecie bez nas," mrugam porozumiewawczo. "Ok," mówi z uśmiechem. Idziemy śniadać na brzegu oddalonej o sto metrów rzeki. Gdy pałaszujemy chlebek z dżemem, słyszymy, jak nasz transport rusza dwadzieścia minut przed zapowiedzianą godziną odjazdu. Uroki Azji ;) Pięć godzin później kolejnym autobusem dojeżdżamy do wioski Felda Chini, skąd jest ponoć najbliżej nad jezioro - dwanaście kilometrów według przewodnika Lonely Planet. Słyszymy znajome już "taxi, taxi, taxi !!!". Pytam wołającego, jak daleko jest do Tasik Chini. "Dwadzieścia kilometrów," odpowiada pewnym siebie głosem. Idziemy kawałek szosą i następny zapytany o drogę podaje odległość trzy km, na rozwidleniu w lewo, kolejny - pięćdziesiąt km, na rozwidleniu w prawo. Przestajemy pytać. W islamskiej kulturze nie wypada nie odpowiedzieć na pytanie, nawet jak się nie zna odpowiedzi. Na przemian pieszo i autostopem docieramy do wioski Kampung Gumum i nad brzeg długo oczekiwanej tafli wody. Jest bajkowo. Płytkie jezioro, złożone z dwunastu małych plos połączonych wąskimi przesmykami otaczają niewielkie wzgórza porośnięte bujną dżunglą.
W przybrzeżnych łanach sitowia rechoczą żaby, grają cykady, co chwila odzywają się ptaki żyjące w trzcinach, w przybrzeżnych drzewiastych mimozach uwijają się turkusowe zimorodki, na wodzie kwitną fioletowo kwiaty lotosu. Przy brzegu kapie się grupka dzieci - starsze w długich spodniach i koszulach, młodsze nago, Też decydujemy się na kąpiel - mętna woda ma temperaturę jak w wanience dla noworodka, dopiero półtora metra pod powierzchnią trochę się ochładza. Boćkają nas w łydki i plecy małe rybki, zawsze szybsze od odganiającej je dłoni. Pożyczamy małą łódkę i przez cały dzień pracowicie wiosłujemy opływając wszystkie plosa i zatoczki. Podziwiamy liczne łany właśnie kwitnących lotosów, lilii wodnych, przeciskamy się łodzią przez sitowia i między wyspami porośniętymi krzakami pandanusa, oglądamy krążącego dostojnie nad nami orła bielika białobrzuchego, bliskiego krewniaka naszego "herbowego". Wielopiętrowa ściana dżungli na brzegach wygląda imponująco. Niestety płytkie jezioro powoli zarasta. Wylotową rzekę przegrodzono tamą i przepływ wody jest niewielki, więc procesy eutrofizacji powodują powstawanie grubej warstwy osadów dennych. Korzystają z tego sity, które pierwsze wyrastają w płytkich miejscach. Za nimi wchodzą krzewiaste pandanusy o kłączowych korzeniach, potem nadbrzeżne krzewinki i plosa są coraz mniejsze. Wiele miejsc zaznaczonych na mapie jako możliwe do przepłynięcia okazuje się zarośniętych. Co rusz spotykamy młodego rybaka w tradycyjnym kanoe wydłubanym z połowy pnia drzewa. Czółno jest lekkie, wąskie, wysmukłe i ma burty parę centymetrów nad wodą. Przypomina trochę tzw. "jedynki" - łodzie wyścigowe wioślarzy i robi wrażenie bardzo wywrotnego. Chłopak porusza się prawie bezgłośnie, bardzo ostrożnie balansując ciałem. Sprawdza swoje sieci rozciągnięte na kijach w kilkunastu punktach jeziora. Wyciąga z nich małe rybki. Upał jest taki, że wskakujemy z łodzi do wody co chwila. Po południu orzeźwienie, nadchodzi tropikalna burza. Niebo staje się szarogranatowe, biją pioruny, spada miły chłodny deszcz. Biorę naturalny prysznic. We wsi dowiadujemy się, że budowa tradycyjnego czółna trwa dwa lata, więc prawie wszyscy korzystają z łódek poliestrowych z zaburtowymi silnikami. Według przewodnika dookoła wsi Kampung Gumum mieszka kilka rodzin ze szczepu Jakun - potomków aborygenów zwanych po malajsku Orang Asli, pierwotnych mieszkańców półwyspu. Żyją z dżungli. Jedzą owoce chlebowca, taro, banany. Niedaleko wsi mijamy rozległe plantacje palm, ale tylko mała część mieszkańców znajduje tam zatrudnienie, pozostali nie mają stałej pracy. Malezja - najbogatsze po maleńkim Sułtanacie Brunei petropaństwo Azji Południowo-Wschodniej, subsydiuje bezrobotnych - co trzy miesiące otrzymują mały zasiłek. Kupują wtedy telefony komórkowe, stare motorynki, niektórym starcza na bardzo wyeksploatowane samochody. Czym dalej od dużych miast, tym uświadomione potrzeby posiadania dóbr są mniejsze. Jedząc śniadanie w prymitywnej jadłodajni nad jeziorem, obserwuję rodzinę mieszkającą w małej drewnianej chatce zadaszonej liśćmi palmowymi. Niedawno doprowadzili elektryczność. Budują kolejną chatkę. Ojciec tnie pień drzewa na deski łańcuchową piłą spalinową. Podziwiam kunszt cięcia - pień ma ponad trzydzieści centymetrów średnicy, ale każda deska jest dokładnie tej samej grubości. Na pobliskie wysokie drzewo wspina się nastolatka z maczetą. Jej ruchy są spokojne, kocie, nie widać żadnego wysiłku. Balansując w koronie drzewa obcina niektóre gałęzie obsypane owocami podobnymi do czarnych oliwek. Konary spadają na ziemię, a kilkuletnia dziewczynka obrywa plon. Słychać dzwonek telefonu komórkowego. Nastolatka na drzewie przerywa pracę maczetą, odbiera i roześmiana flirtuje z chłopakiem. Zderzenie dwóch światów.

1 komentarz:

  1. Hi:)
    Mieszkam w Sydney od 7 tygodni. Chcialbym przezyc jakas przygode, wyjechac na farme po pracowac, jak mam sie za to zabrac czy jest jakas szansa zebym mogl pojechac na farme? od 11 grudnia zaczynam wakacje do 7 lutego chcialbym jak najlepiej wykorzystac ten czas. Pozdrawiam.
    Wojciech Dlugaszek
    w.dlugaszek@gmail.com
    0404574492

    OdpowiedzUsuń