sobota, 30 maja 2009

Poczmistrz z Paihia

Od polskich piosenek do polskich przyjaciół - cz.2

Na cotygodniowym targu warzywnym w Kerikeri - miasteczku na pólnocy Nowej Zelandii grała profesjonalna kapela z nagłośnieniem. Menedżerka targowiska poprosiła, żebyśmy grali odpowiednio daleko od artystów i wskazała miejsce na parkingu bardzo oddalone od straganów. Przechodziło tam mało ludzi, więc graliśmy bardziej dla siebie niż dla słuchaczy. Dlatego pozwoliłem sobie zaśpiewać moją ulubioną piosenkę "Nikifor" Piotra Janczerskiego z grupy "No to co".

Zawsze, gdy ją śpiewam staje mi przed oczami wspomnienie z dzieciństwa - rok 1964, Krynica, mam dziewięć lat. Na chodniku przy parku zdrojowym stary zmęczony życiem mężczyzna sprzedaje prymitywne obrazki. Wtedy nie wiedziałem, że to malarz, którego sława przeskoczy oceany. Długo stałem i jak urzeczony oglądałem nieznane mi jeszcze wtedy kopuły łemkowskich cerkwi, proste, ale piękne pejzaże, widoki znad Dunajca. Mężczyzna był jakby nieobecny. "Czy to Pan namalował te obrazki?", zapytałem. "Ja", odpowiedział. "Zazdroszczę Panu, ja niestety nie umiem tak ładnie malować". Mężczyzna długo grzebał w torbie i wyjął z niej malutki kilkucentymetrowy obrazek. Machnął ręką w moim kierunku na znak, że to dla mnie. Byłem bardzo przejęty podarunkiem, i choć zgubiłem go kilka dni później, zdarzenie pamiętam, jakby to było wczoraj.

Śpiewając w Kerikeri myślami byłem w Krynicy i nie od razu zauważyłem trzy osoby, które przystanęły i słuchały z wyraźnym zaciekawieniem. Gdy skończyłem, po angielsku spytałem, czy wiedzą, w jakim języku śpiewam. "Pieronie, no pewnie", usłyszałem. Tak poznałem Wiktora - emerytowanego poczmistrza z Paihia oraz jego weekendowych gości - Danusię i Mariana z Auckland.

Wiktor, urodzony w Rybniku na Śląsku, w 1943 roku dostał się do polskiej dywizji we Francji. Rok później został internowany w Szwajcarii, podobnie jak 150 tysięcy Polaków. Po zakończeniu II wojny światowej Nowa Zelandia zgodziła się przyjąć tysiąc polskich uchodźców wojennych, Wiktor stanął przed komisją i został zakwalifikowany. Przypłynął statkiem do Wellington.

Jego przyszła żona Wanda, urodzona na Wileńszczyźnie w powiecie Święcany, jako dziesięcioletnie dziecko dotarła do Kiwikraju wraz z grupą ponad siedmiuset polskich sierot z Syberii, przygarniętych w 1944 roku przez rząd nowozelandzki i znanych jako "dzieci tułacze z Pahiatua". W obozie przejściowym 150 kilometrów na północ od Wellingtonu miały przeczekać wojnę i wrócić do ojczyzny. Zorganizowano tam polską szkołę, był polski ksiądz. Gdy Związek Radziecki wprowadził swoją władzę w Polsce, rząd nowozelandzki zdecydował się zatrzymać uchodźców. Obóz w Pahiatua rozwiązano. Wanda trafiła do bursy dla dziewcząt w Wellington prowadzonej przez polskie siostry Urszulanki. Chodziła do szkoły średniej przy klasztorze Sióstr Miłosierdzia. W Wellington działał prężnie kościół polski, wybudowano Dom Polonii. Tam na zabawie w 1953 roku poznała Wiktora, swojego przyszłego męża.

Początki mieli ciężkie - słabo znali angielski i miejscowe układy, trudno było o pracę. Wiktor początkowo szył w fabryce pokrowce do samochodów Forda, potem zaczął pracować na kolei, co wiązało się z częstymi przeprowadzkami. Urodziła im się dwójka dzieci. Względną stabilizację osiągnęli, gdy dostał pracę na poczcie. Odkąd został naczelnikiem urzędu pocztowego w letniskowej miejscowości Paihia w Bay of Islands i stał się tam popularną postacią, trafiali do niego prawie wszyscy przyjezdni Polacy, m.in. wielu żeglarzy wpływających z Pacyfiku do Zatoki Wysp: Ludek Mączka z Kazikiem Jasicą na "Marii", Bernard Kuczera na "Czarnym Diamencie", polska załoga kanadyjskiego żaglowca "Concordia".

W 1960 roku Watolowie zbudowali swój pierwszy dom. Po kilku przeprowadzkach już jako emeryci, osiedli w Kerikeri, gdzie się poznaliśmy. Rybniczanie są dumni z Wiktora. Gdy w 2001 roku po raz kolejny odwiedził swoje rodzinne miasto, przeprowadzili z nim obszerny wywiad.

W New Plymouth poznaliśmy inne dziecko z Pahiatua - panią Zosię, która na telefoniczną propozycję spotkania zjawiła się prawie natychmiast z prawdziwą polską kiełbasą. Pełna energii, mimo pięćdziesięciu pięciu lat poza krajem ojców mówiąca piękną polszczyzną. Dzieci z Pahiatua - teraz już staruszkowie - do dziś utrzymują ze sobą kontakty. Wyrośli na szanowanych obywateli Nowej Zelandii, dzięki nim Polacy mają w tym kraju dobrą opinię.

środa, 20 maja 2009

Marzena z Zielonego Wzgórza

Od polskich piosenek do polskich przyjaciół cz.1




"Prześliczna wio, wiolo, wiolonczelistka lalala..." - wyśpiewuję radośnie z gitarą siedząc na trójnogim wędkarskim stołku przy wejściu do sklepu Woolworth w letniskowej miejscowości Paihia nad Zatoką Wysp (Bay of Islands). Zofka wtóruje mi na flecie altowym. Z Jeepa Grand Cherokee wysiada blondynka z małą śliczną córeczką. Sadza ją na sklepowym wózku i widzę, jak nagle jej twarz się rozjaśnia. Rozpoznaje polską piosenkę.

Marzena studiowała w Polsce fotografię i była fotomodelką. Wyjechała na kontrakt do Szwajcarii, stamtąd siedem lat temu wraz z ośmioletnią córką trafiła do Paihia. Mieszkają w rozległym domu wśród starych drzew na wzgórzu niedaleko Puketona. Rozpościera się stamtąd wspaniały widok na zieloną dolinę, okoliczne pagórki i wijącą się w oddali rzekę. Na rozległej łące pod domem pasie się stado koni wierzchowych, są krowy, koza. Dookoła obejścia mnóstwo kwiatów, wiele lokalnych krzewów ozdobnych, feijoas, cytryny, bananowce, kępy bambusów.


W dużym salonie z kominkiem biały fortepian. Przestrzeń i światło. Przed domem witają przybyszów stary przyjacielski wilczur i puszysty rudy kocur. Istny ogród Edenu. Gospodyni ma dobrą rękę do roślin, jesienią z owoców z własnego sadu robi konfitury i chutney - ostrą konfiturę do mięs podobną do polskich borówek.

Karolina, córka Marzeny w wolnych chwilach wskakuje na swojego ogiera Regala i cwałuje po zboczach. Dawniej często brały z mamą udział w zawodach jeździeckich. Niekiedy zabiera na swoje siodło półtoraroczną siostrzyczkę Petronelę i uczy ją jazdy konnej.


Z kolei Karolinę uczy kierować autem Jeremy, ojciec Petroneli, Nowozelandczyk, który przez kilkanaście lat był zawodnikiem rugby, potem pracował jako inspektor w ministerstwie rybołówstwa, ale zapragnął więcej swobody i od kilku lat remontuje przybyłe do Opua jachty, głównie amerykańskie.


Wieczorem zasiadają razem przy drewnianym stoliku w ogrodzie do przygotowywanych wspólnie kolacji. Mieszanka dobrych tradycji kieleckiej kuchni z elementami nowozelandzkimi daje wspaniałe rezultaty. I ja tam byłem, miód i wino piłem ... :)